Menu

Założenie osady jest ważne samo w sobie – tekst autorstwa Michała Stolarczyka

31 grudnia 2018 - Coaching, Psychologia
Założenie osady jest ważne samo w sobie – tekst autorstwa Michała Stolarczyka

Do napisania tego tekstu zainspirowało mnie jedno z kolejnych szkoleń przeprowadzonych dla osób długotrwale bezrobotnych i zagrożonych wykluczeniem społecznym. Oczywiście inspiracji z zajęć i spotkań z ludźmi należącymi do tej, wcale niejednorodnej grupy, jest wiele, lecz tutaj skupię się na kwestii doceniania tego, co mamy.

Do tej pory poprowadziłem ponad 40 dni szkoleniowych dla tego typu grup, co oznacza że miałem możliwość poznać przez przynajmniej jeden dzień, co najmniej 220 osób. Niektóre były gotowe podzielić się częścią swojej historii życiowej w trakcie zajęć – z grupą oraz ze mną – a z niektórymi rozmawiałem podczas krótkich sesji, na których zwykle łączyłem coaching, ewentualnie coaching kryzysowy z poradnictwem psychologicznym. Jest to więc całkiem pokaźna porcja doświadczeń i mogę śmiało powiedzieć, że są to doświadczenia w znacznej mierze odmienne, zarówno od moich własnych, jak i od doświadczeń mojego otoczenia oraz klientów korzystających u mnie na co dzień z sesji coachingu oraz konsultacji kariery.

Takie zderzenie się z mocno różnymi doświadczeniami oraz odmienną perspektywą, często skłania do zupełnie innego spojrzenia (przynajmniej przez krótki czas) na własne doświadczenia oraz na życie jakie znamy.

Za każdym razem po takim warsztacie czy indywidualnym spotkaniu miałem swoje przemyślenia i moje patrzenie na różne sprawy na chwilę się zmieniało, ale dopiero teraz czuję, że w zetknięciu z moimi prywatnymi doświadczeniami, które zebrałem w bardzo dużej dawce zwłaszcza w ostatnim roku, zmiana perspektywy może okazać się trwała.

Moja refleksja jest taka, że wiele z tych spraw, które wcale nie mało osób z grupy społecznej do której należę (mieszkańcy dużych miast, w wieku 25 do 40 lat), a także ja sam, uznawaliśmy lub uznajemy za problem w naszym życiu, w zasadzie problemami nie są. Są jedynie pewną trudnością, niedogodnością czy lekkim dyskomfortem, z którym śmiało można nauczyć się żyć bez straty dla ogólnego zadowolenia z życia. Do tej kategorii zaliczyłbym np. takie kwestie jak:
– nie jestem w 100% zadowolony ze swojej pracy,
– nie czuję się pewnie, bo mam umowę / kontrakt tylko na 6 czy 12 miesięcy,
– mam 2,3,5,8 kg nadwagi,
– nie uprawiam sportu,
– mój samochód ma 5,7,10 lat,
– za mało się przykładam do zdrowego żywienia,
– nie mogę sobie na razie pozwolić na wakacje za granicą,
– nie czuję się w 100% mężczyzną / kobietą,
– moje mieszkanie jest nieco za małe, bo nie każdy ma swój pokój,
i jeszcze parę innych rzeczy.

Tymczasem mój wniosek jest taki, że generalnie jeśli mamy:
– w miarę stałe źródło utrzymania,
– dach nad głową,
– niezłe zdrowie,
– kilkoro osób, z którymi możemy pogadać o tym, co dla nas ważne,
– a w domu nikt nie pije, ani nas nie bije,
to mamy wszystko czego potrzeba, aby cieszyć się życiem.

Część z Was może w tym momencie zacząć kręcić nosem (o ile już wcześnie nie zaczęła), że przecież namawiam do zadowalania się pewnym minimalnym standardem i poprzestawania na tym, rezygnowania ze swoich głębszych potrzeb, pragnień czy marzeń. Być może usłyszę zarzuty, że namawiam do zadowalania się szeroko pojętą przeciętnością, rezygnowania z walki o swoje wymarzone życie i dodatkowo koledzy i koleżanki po fachu zarzucą mi, że podcinam gałąź na której siedzimy, a więc gałąź branży rozwoju osobistego, w tym coachingu oraz szkoleń rozwojowych.

Jednak treść tych wszystkich zarzutów nie jest moją intencją. Zauważam jedynie, że w świecie, w którym, patrząc obiektywnie, żyje nam się komfortowo, a jednocześnie w świecie, w którym istnieje mocny nacisk na ciągłe doskonalenie, rozwój i wzrost, przekraczanie strefy komfortu, szukanie zmian i dążenie do tego, czego jeszcze nie mamy, stajemy się nienasyceni i przestajemy się cieszyć tym, co mamy. Zamiast bowiem uczyć się doceniać ten standard życia, który opisałem powyżej, zbyt często myślimy, że to za mało, bo to przecież standard, tak powinno się żyć każdemu, to jest po prostu poziom ok, a więc nic szczególnego. Zaakceptowanie i docenienie go, sprawienie, aby stał się on wystarczający dla naszego subiektywnego poczucia szczęścia dla zbyt wielu osób może oznaczać wygodnictwo, stanie w miejscu, osiadanie na lurach, marnowanie potencjału i samoograniczanie się oraz porzucanie swojej życiowej misji.

Myślę jednak, że jest tutaj pewne błędne założenie, które mówi, że jeśli jesteśmy z czegoś zadowoleni to nie możemy jednocześnie chcieć więcej. Tymczasem tak wcale być nie musi. Ponadto jeśli stale się rozwijając i zdobywając nowe poziomy dążymy w dużej mierze do szczęścia i samospełnienia, to czemu nie możemy poszukać ich właśnie teraz, tu gdzie jesteśmy, skoro żyje nam się spokojnie, wygodnie i obiektywnie rzecz biorąc, dobrze?

Aby nie tworzyć wrażenia, że buduję układ „albo – albo” – albo doceniam i zadowalam się tym, co mam, ale tracę chęć do czegoś więcej albo dążę nieustannie do wyższych celów, ale cały czas czuję się niespełniony tym, co jest – proponuję trzecią drogę.

Trochę na podobieństwo teorii dwuczynnikowej motywacji do pracy Fredericka Herzberga, znanej być może części z Was, proponuję ustalenie dwóch poziomów naszych dążeń życiowych. Poziom pierwszy polega na osiągnięciu obiektywnie rzecz biorąc komfortowej sytuacji w życiu – takiej, którą opisałem wcześniej – w której wszystko jest ok, generalnie nie trapią nas większe problemy i każda z naszych głównych sfer życia jest zadbana i daje nam możliwość spokojnego i bezpiecznego funkcjonowania. Dla jednych (np. „moich” bezrobotnych – jest to szczyt marzeń, a dla innych – wielu moich znajomych czy klientów – coś co mają lub za chwilę będą mieli). Poziom ten stanowiłby w pewnym sensie cel minimum. Tylko, że jego osiągnięcie nie miałoby od razu skutkować wyznaczeniem sobie kolejnego celu. Osiągnięcie go powinno skłaniać do wewnętrznej pracy, której efektem będzie docenienie tego, co się ma i doświadczenia głębokiego odczucie, że to jest stan w pełni zadowalający, a my jesteśmy w pełni wartościowi, kompletni i godni szacunku oraz uznania za samo to, że ten poziom osiągnęliśmy.

Dopiero po takiej przemianie wewnętrznej i akceptacji posiadanego stanu rzeczy, powinniśmy rozważać dalsze dążenie do wyższych, większych, nieprzeciętnych celów.

Jeśli życie jest podróżą, której kierunek w dużej mierze wyznaczają nasze dążenia, to osiągnięcie poziomu, w którym obiektywnie niczego lub prawie niczego nam nie brakuje, powinno być czymś na kształt założenia osady, która będzie nam służyła do ewentualnych dalszych wypadów. Jeśli już ją mamy, to nim ruszymy w dalszą wędrówkę po więcej, warto naprawdę docenić, że ją założyliśmy, że ona istnieje, stoi, jest namacalna i stabilna i że jest czymś więcej niż tylko przystankiem na drodze. Że jest naszym miejscem, do którego zawsze możemy wrócić bez wstydu, a zamiast niego z satysfakcją, że ją mamy. Miejscem, w którym   możemy się też posilić, wypocząć, uzupełnić ekwipunek i zapasy. Bo założenie osady jest tym momentem, od którego już absolutnie niczego nie musimy, a jedynie (a może aż) możemy czegoś chcieć i że jeśli mielibyśmy na koniec życie nadal być w tej osadzie i mieć na koncie wypady w dżunglę, których się podjęliśmy, ale które nie dały nam niczego wymiernego, to i tak będziemy z siebie i naszego życia zadowoleni.

(tekst w wersji 1.2 napisanej między 12 września a 18 grudnia 2016)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.